Forum Deptak Strona Główna

Deptak
Forum literackie
 

[M] Coś za Coś

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Deptak Strona Główna -> Proza i poezja
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Viento



Dołączył: 04 Lip 2008
Posty: 8
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Nilfgaardu

PostWysłany: Czw 12:11, 21 Sie 2008    Temat postu: [M] Coś za Coś

- Nie musisz wyjeżdżać, prawda?
Zdawałoby się, że mimo moich licznych odpowiedzi, Jenny nadal miała nadzieję, że zostanę. Spoglądała przez szybę taksówki na zatopioną, mokrą bostońską ulicę. Krople deszczu szybko, nie mogąc się doczekać spadały na chodnik, spotykając się ze swoją rodziną.
Jenny chciało się płakać. Dlatego nie patrzyła mi w oczy. Tylko w przypadkach, gdy nie mogła opanować smutku odwracała wzrok w inną stronę. Mocno chwyciłam jej rękę i zmusiłam by na mnie popatrzyła. Miałam rację-w jej zielonych oczach szkliły się łzy.
- Jen, Czy myślisz, że gdybym nie musiała wyjechać zrobiłabym to? - zapytałam, czując, że to zaraz ja się rozpłaczę.
Mała łza spłynęła po jej policzku i z zamkniętymi oczami Jenny wyszeptała:
- Nie.
Przytuliłam ją mocno. Jej czarne jak noc włosy wydzielały niespotykaną woń. Nie była to jednak zasługa szamponu; od dziecka jej włosy pachniały tak samo. Niesamowitym połączeniem opuncji i wanilii.
Trwałyśmy tak przytulone, aż do momentu gdy taksówkarz odchrząknął i oznajmił, że jesteśmy na miejscu.
Miejscu mojego odlotu.
Miejscu pożegnania się z domem.
Miejscu pożegnania się z Jenny.
*
Piiiiip.
Profesor spojrzał zdziwionym wzrokiem na ostatnią ławkę, skąd dochodził ten dźwięk.
Czarnowłosa dziewczyna w ostatnim rzędzie spłonęła rumieńcem. Wyszeptała „przepraszam” i długo nacisnęła czerwoną słuchawkę na swoim najnowszym modelu telefonu Nokia. Na pewno to ojciec, pomyślała. Pewnie znów wróci później.
Tamta doba miała być normalna. Rutyna w szkole, zajęcia z psychologii mediów i do domu. Kolejny fantastyczny dzień. Miał być normalny, ale nie był. Jej doskonale wyszkolona intuicja nie przewidziała, że zbliża się przełom. Zawsze przypominała rzeczną tamę, na którą napierał rwący potok zbliżającego się wydarzenia. Teraz przypominała zaledwie mały listek pływający po tej rzece. Dlatego gdy wysoki blondyn podszedł do niej i poprosił o pomoc w pisaniu pracy na zajęcia, nic nie podejrzewała. Nie zdziwiło ją nawet to jak owy chłopak wyglądał. Szczupły, nawet chudy, ale nie słaby. Było to widać, po aurze pewności siebie jaką wokół siebie roztaczał, tworząc tarczę, której nie sposób przebić.
Chłopak był uprzejmy i wydawał się miły, więc się zgodziła. Gdy spojrzała w jego oczy poczuła, jednak, że coś jest nie tak. Patrzył na nią tak jak jeszcze nikt nigdy jej się nawet nie przyglądał. Tak bezpośrednio, tak szczerze, tak prostolinijnie…tak prawdziwie. Próbowała oderwać wzrok od jego niesamowicie ciemnych, brązowych oczu, jednak poczuła, że nie chce, że nie ma zamiaru się przezwyciężać.
Sarah Burnett zawsze bardzo lubiła szachy. Była jej to ulubiona gra, ponieważ potrafiła przewidzieć każdy następny ruch przeciwnika, jakby miała klucz do drzwi otwierających jego umysł. Zawsze potrafiła ten klucz znaleźć i zrobić z niego użytek. Nieraz była to słabość przeciwnika, kiedy indziej po prostu przeczucie. Jednak to coś nigdy jej nie zawiodło. Dopiero wtedy, kiedy patrzyła w oczy blondyna zrozumiała, że stało się nieuniknione. Te drzwi do jego umysłu były zamknięte, i nie miały dziurki od klucza, tak by je otworzyć.
Tamtego dnia wydarzyły się dwa cuda.
Pierwszy z nich był to sms który przyszedł do brunetki na wykładzie profesora Coleridge’a. Zawierał on wiadomość o narodzinach jej siostry.
Drugi z nich, może mniej ważny, ale nadal istotny:
Sarah poznała Jaspera.

*
Płacz nowonarodzonej Jennifer Burnett rozlegał się echem po wielkim i pustym domu jej rodziców na przedmieściach Bostonu. Miał tak rozpaczliwy pogłos, że każdy, kto by się tam znalazł od razu chciałby rzucić się na pomoc temu umierającemu dziecku.
Jednak to dziecko nie było umierające, ani nawet chore. No cóż, może było chore. Chore z tęsknoty.
- Cisii, malutka… Mama i tata zaraz wrócą. – jednak głos dziewiętnastoletniej Sary Burnett nie przebijał się przez rozpaczliwe krzyki dziecka. Dziewczyna kołysała ją w ramionach próbując uspokoić już od kilku godzin. Brunetka spojrzała na zegar. Dwudziesta druga. Rodzice zaraz powinni być. Jednak dobrze wiedziała, że to nic nie pomoże. Nigdy nie potrafiła okłamywać innych. A co dopiero samą siebie. Potrafiła sobie doskonale wyobrazić, co stanie się po powrocie rodziców. Będą się wykręcali zmęczeniem i po przytuleniu małej na powitanie, położą się spać.
Niosąc siostrę na rękach, przeszła do swojego pokoju. Światło księżyca wpadało przez okno balkonu na dywan rozświetlając go jak światło reflektora w teatrze. Jednak ona podeszła do czarnego fortepianu, który dostała na ósme urodziny od rodziców. Trzymając jedną ręką siostrę drugą zagrała niskie C. Mała przestała chlipieć. Jej siostra, zaczęła grać melodię, pierwszą, która jej przyszła do głowy. Przypominało to kropelki rosy spadające z liści. Dziewczynka zasłuchana przymknęła oczka i zasnęła.
Od tego czasu nie była to Jennifer Burnett, córka Paula i Judie Burnett.
Była to Jenny, siostra Sary, jedynej kochającej jej osoby na świecie.

*
- Pani samolot odlatuje za godzinę, panno Burnett. - oznajmiła miło blondynka za ladą, studiując mój bilet.
- Pani. - usłyszałam cienki głosik Jenny. Mała stała teraz na paluszkach i wpatrywała się z pretensją w sprzedawczynię.
Blondynka wydawała się być w moim wieku. O Boże.
- Słucham, kochanie? - jej głos stał się przesłodzony. Zauważyłam, jak mięśnie szczęki Jenny zaciskają się. Ona nienawidzi gdy się tak do niej mówi.
- Pani.-powtórzyła z uporem w oczach. - Moja siostra jest mężatką.
Nie miałam za złe Jen, że poprawiła tę dziewczynę. Bardzo cieszyła się, gdy Jasper i ja pobraliśmy się. Jednak mimo to nie czułam się dobrze, gdy ta blondyna spoglądała na mnie z mieszaniną zaskoczenia i zmieszania.
Wróciły wszystkie wątpliwości i głosy powróciły. Te głosy, które starałam się przepędzić od pół roku, odkąd dowiedziałam się gdzie i po co mam lecieć.
Wyszła tak szybko za mąż, by wynieść się z tego miasta, z daleka od rodziny i przyjaciół. Nie. Wiesz, że muszę jechać. Zostawia swoją młodszą siostrę kompletnie samą. Nie samą, ma rodziców! Jakich rodziców? Wszyscy wiedzą, że nie mają czasu wychowywać córki. Ani jednej ani drugiej. Dość!
*
Biały jest kolorem nadziei. Nadziei na lepsze jutro.
Biały jest kolorem radości. Radości z powodu tego co jest.
Jest to jednocześnie mieszanina wszystkich kolorów jakie istnieją, by utworzyć coś na kształt lustra. Chcemy w tym lustrze widzieć nasze życie, ale nie takie jakie jest, lecz jakie mogłoby być. Jakie miało być.
Dlatego suknia panny młodej jest biała. By pocieszyć ludzi i stworzyć iluzję, że ich życie także może wyglądać tak jak ta uśmiechnięta dziewczyna z iskrami miłości w oczach. Jak ta szczęśliwa dziewczyna. Tak wyglądała Sarah w dniu ślubu z Jasperem, ale jej biała suknia niestety nie spełniała zadania. Nie uciszyła szeptów rodziny za jej plecami:
- …ona jest za młoda…
- …pewnie jest z nim w ciąży…
- …daję im dwa miesiące…
Jednak gdy to wszystko się skończyło, i Sarah była z Jasperem sama czuła się najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Nic się nie liczyło. Tylko ta chwila, ta chwila na którą tyle czekali, ta chwila, która była najwspanialszą chwilą w jej życiu. Ich życiu.
A kiedy obudziła się koło nagiego Jaspera, swojego męża, zdała sobie sprawę, że to było jej przeznaczenie. Od dwudziestu pięciu lat swojego życia dla ich wspólnej przyszłości, dla domu na przedmieściach, dla ich dwójki dzieci, które kiedyś będą mieli. Dla kota, który wbiegając do domu, przez „kocie drzwiczki”, będzie dzwonił dzwoneczkiem na szyi. Dla chryzantem i bratków rosnących w ich ogrodzie. Dla ciepłego powietrza, pełnego miłości i wzajemnego zaufania.
Istniała dla niego.

*
Nagle zrobiło się zaskakująco cicho. Nie obchodziło mnie to. Czy świat krzyczał czy milczał, to nie zmieniało tego co zaraz miałam zrobić. Kątem oka spojrzałam na nią. Spokojnie patrzyła, przed siebie, a jej małe nogi przebierały coraz wolniej, jakby zbliżały się do nieuchronnego celu podróży.
Wyrosła przed nami bramka oddzielająca pasażerów, od ich rodzin, znajomych i bliskich. Od osób które się kochały, i miały za sobą tęsknić przez cały czas pobytu w innym miejscu. Kucnęłam by znaleźć się na wysokości oczu Jenny. Zielone tęczówki i źrenice wydawały się bardzo spokojne i przygotowane na to co miało nastąpić.
- Jenny.
- Sarah.
W jej ustach moje imię zawsze brzmi tak pięknie. Jakby wiśnia turlała się po trawie. Sarah… Sarah. Nienawidzę swojego imienia. Jest takie wyniosłe i pełne dumy. Jednak gdy Jenny je wypowiada, czuję, że jest szczere, pełne zrozumienia i delikatne.
- Jenny, wiesz jak bardzo cię kocham. Nie będę ci mówić, że ani się obejrzysz już przylecę. Będę przyjeżdżać na święta… Kocham cię-powtórzyłam, a po policzku popłynęła zimna kropla.
- Nie płacz. Jedziesz do Jaspera.
Otarłam łzę i pogłaskałam ją po głowie.
- Nie martw się.
Wstałam i starając się nie pokazać, że wciąż płaczę wyciągnęłam z portfela dwadzieścia dolarów.
- Jeśli rodzice by nie przyjechali, pójdziesz na postój taksówek i dasz to kierowcy. Powiesz, gdzie mieszkamy…mieszkasz, a on cię tam zawiezie.- wręczyłam jej banknot i przytuliłam mocno. Opuncja i wanilia… Będę tęsknić za tym zapachem. Będę tęsknić za Jenny.
- Kocham cię-szepnęłam jej do ucha i dodałam- Jak tylko kontrakt mój i Jaspera wygaśnie wsiadamy w samolot i wracamy do Bostonu.
- A ile to potrwa?- sapnęła mi Jenny do ucha.
- Cztery lata, słońce.
Później, gdy już steward sprawdził mój bilet czułam na sobie jej wzrok. Przed wejściem do korytarza dla pasażerów, ostatni raz zerknęłam w jej stronę.
Płakała. Jednak nie odwróciła wzroku, gdy na nią spojrzałam. Kiwnęłam lekko głową, dając jej do zrozumienia, że może już iść, że pożegnanie już za nami.
Została.
A jej samotna sylwetka ciągle trwała w mojej pamięci.
*
Kolorowe obrazy za tą cienką szybką przesuwały się coraz szybciej. Prezenterka mówiła z coraz większym poruszeniem, a świat przyspieszył tempa, niemalże biegł. Jednak to już nie miało żadnego znaczenia.
-Zmasowany i największy w historii atak terrorystów na Amerykę. Płoną World Trade Center w Nowym Jorku i Pentagon w Waszyngtonie. Tuż przed szóstą wieczorem porwany samolot American Airlines Boing 767 lecący z Bostonu do Los Angeles uderzył w jedną ze studziesięciopiętrowych wież World Trade Center w Nowym Jorku…
Teraz obraz zlał się w jedną wielokolorową plamę. Jenny już nie mogła rozróżnić głosów, ani dźwięków. Nawet spazmatyczny szloch mamy, gdzieś się zagubił. Poddała się. Rozległ się głuchy dźwięk i dziewczynka upadła na podłogę.
Przez pewien czas nie słyszała krzyków matki i nie czuła delikatnego dotyku ojca. Wolała się nie budzić.
*
- Jenny…Jen, słońce.
- Sarah?
Nagle przed oczami ośmiolatki stanęła świetlista postać jej siostry. Była ubrana w biały T-Shirt, z napisem Jenny ROCKS! którą sprawiła sobie i Jen na jej siódme urodziny. Ręce miała wyciągnięte przed siebie, a na serdecznym palcu błyszczała obrączka.
- Sarah… Gdzie jesteś?
- Gdzieś gdzie kiedyś się spotkamy. Czy możesz coś dla mnie zrobić? - zapytała.
- Tak.
Sarah uśmiechnęła się promiennie i podeszła bliżej. Jeszcze kilkanaście centymetrów, a dotknęłaby ręki Jenny.
- Obudź się.
- Ale wtedy już się nie spotkamy. - Jenny nie protestowała. Stwierdzała fakt.
Sarah twierdząco pokiwała głową.
- Masz jeszcze rodziców.-szepnęła. Jej dłoń znajdowała się kilka centymetrów od dłoni Jenny. - Oni cię kochają.
Gdyby nie to, że powiedziała to właśnie Sarah ta historia prawdopodobnie skończyłaby się zupełnie inaczej. Jednak te słowa padły z ust starszej siostry Jenny, a ich ręce połączyły się…

*
Paryż jest cudownym miastem. Jego magię czuć na każdym kroku. W zapachu kwiatów sprzedawanych przez ulicznych straganiarzy, po aksamitnym dotyku tamtego powietrza, po dźwiękach pocałunków zakochanych, którzy chcą zasmakować odrobiny romantyzmu.
Właśnie w tym mieście spędzali wakacje państwo Burnett i ich córka Jenny. W tej chwili siedzą przy stoliku jednej z paryskich kawiarenek, zaśmiewając się i jedząc lody przeglądają zdjęcia z wycieczki.
A ja patrzę na nich z góry i się uśmiecham. Wreszcie.
Już nie słyszę okropnych myśli mamy, obwiniającego się taty, ani smutnej Jenny.
Nie patrzę na Los Angeles na oszalałego z bólu Jaspera.
W końcu tak już jest na świecie.
Zawsze coś za coś.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nahasz Karooa



Dołączył: 19 Sie 2008
Posty: 17
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: kolwiek

PostWysłany: Czw 13:24, 21 Sie 2008    Temat postu:

Podoba mi się. To, że jest to pożegnanie sióstr, nadaje opowiadaniu oryginalności. Kiedy zobaczyłam "World Trade Center", prawie zmieniłam front na "przeciw", ale zrezygnowałam, kiedy zobaczyłam, że chodzi o samolot. Ciekawe umieszczenie akcji: tragedia samolotu nie jest epicentrum fabuły, wokół której buduje się historie ginących ludzi, jest epizodem w życiu rodziny. Znalazłaś chyba jedyny sposób na wiarygodne i wzruszające przedstawienie tej tragedii - pozwoliłaś się zaangażować w losy jednej bohaterki, która zginęła i zaskoczyłaś rozwiązaniem.
Podoba mi się też, że milość męża i żony jest tutaj wątkiem poboczynym, główny stanowi miłość sióstr. Jakieś pozaświatowe widzenie ze zmarłą siostrą nie jest może specjalnie oryginalne.Rekompensuje to zakończenie. Takie zimne, ujmujące - ona po prostu nie musi już na to patrzeć i jej to nie wzrusza.
Zdenerwował i rozżalił mnie oszalały z bólu Jasper, ale to dlatego, że źle znoszę bad endy. Zresztą świadczy to tylko o tym, że zaangażowałam się w tekst.
Ta dziewczyna brała ślub w wieku 25 lat? Bo tak zrozumiałam, a w takim wypadku to te pełne oburzenia głosy "za młoda" są troche bezzasadne. Chyba że coś źle zrozumiałam.
Przechodzimy do analizy tekstu.


Cytat:
Wyszła tak szybko za mąż, by wynieść się z tego miasta,

W akapicie który się tym zaczyna odchodzisz od przyjętej narracji pierwszoosobowej. Popraw to, bo wprowadza straszne zamieszanie.

Cytat:
Wyszła tak szybko za mąż, by wynieść się z tego miasta,

Spacje, spacje po i przed każdym myślnikiem.

Cytat:
Nawet spazmatyczny szloch mamy, gdzieś się zagubił.

Niepotrzebny przecinek.

Cytat:
Gdzieś gdzie

Potrzebny przecinek.

Cytat:
W zapachu kwiatów sprzedawanych przez ulicznych straganiarzy, po aksamitnym dotyku tamtego powietrza, po dźwiękach

Nie "po aksamitnym, ale "w aksamitnym". To samo: "w dźwiękach".

Cytat:
jedynej kochającej jej osoby

Kochającej .

Cytat:
Jest to jednocześnie mieszanina wszystkich kolorów jakie istnieją, by utworzyć coś na kształt lustra.

To zdanie jest świetne, na moje oko. Rekompensuje wszystkie niedostatki tekstu.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Deptak Strona Główna -> Proza i poezja Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
deox v1.2 // Theme created by Sopel & Download

Regulamin